Mama z kalendarza cz II

Mama.

Jest jak marcowe dni w których czekasz aż słońce chociaż na chwilę wyjrzy zza chmur. Widzisz, że tam jest, a jednak zasłania je szary, smutny obłok popędzany zrywającym się co i rusz wiatrem. Jest jak przebiśniegi które wyglądają spod ziemi drżąc czy nie przykryje ich zimna warstwa śniegu. 

Bywa jak mglisty kwiecień, kiedy już wiesz, że przyszła wiosna, ale trawa jeszcze się nie zieleni, na drzewach nie rozkwitły kwiaty, a w powietrzu wciąż czuć kłujące igiełki mrozu.

Jeśli mama jest majem to nie zawsze tym pachnącym kwitnącymi czereśniami, w którym słychać wszystkie ptaki i brzęczenie pszczół. Czasem jest to maj w którym przychodzi gwałtowny chłód i wszystkie kwiaty opadają, a rośliny przestają kiełkować. Gdy taki maj trwa zbyt długo to czerwiec jest wyjątkowo smutny, nawet kiedy słońce świeci już ciepło i wysoko. To czerwiec bez pachnących czereśni i szpaków przekrzykujących się na wysokich drzewach, czerwiec w którym zieleń zatrzymała się i nie ma siły nabierać głębokich odcieni.

A potem przychodzi lipiec. Soczysty w kolory i zapachy, ale skąpany w deszczu, targany silnym wiatrem i gwałtownymi burzami. Pełen zmian, niepokoju i zmęczenia.

Sierpień ogrzewa policzki ciepłem, cieszy smakami i daje nadzieję, że wszystkie smutki i wahania skończyły się na dobre. Ale bywa, że sierpniowa mama zamiast otwierać szeroko ramiona do gorących dni i rozkosznych wieczorów otula się cała kocem melancholii. I choć widać spod niego jej błyszczące oczy i daje się usłyszeć cichutki śmiech- oczy mamy są smutne, a im bliżej września tym ciaśniej otula się kocem. Trwa pod nim cały początek jesieni, by w październiku wyskoczyć i uciekać. Bo mama chyba czasem ucieka. Ciężko złapać ją za rękę, a jej powiewająca spódnica wciąż i wciąż znika za rogiem. Pierwszy chłodny wiatr rozrzuca jej włosy wokół głowy i niemożliwym jest dostrzec czy to uśmiech czy grymas jest na jej buzi. Wiruje wśród złotych liści razem z wiatrem, ale nie wiadomo czy tańczy czy chce odfrunąć razem z którymś z nich.

Listopad jest najgorszy. Mama z listopada jest zupełnie szara. Tak szara, że aż robi się przezroczysta. Wtedy widać, że cała wypełniona jest łzami. Płacze bardziej niż szare niebo, a wokół niej rośnie coraz większa kałuża, taka, że ciężko przez nią przejść żeby nie utonąć. Buduje dookoła siebie wielką tamę żeby kałuża nie rozlała się bardziej, ale wtedy już tylko wrony mogą się do niej dostać. Bez skrzydeł można tylko patrzeć jak mama rozlewa się i znika, każdego dnia coraz bardziej. 

Jeśli w listopadzie mama nie wypłacze całej siebie to nadzieja w tym, że grudzień przyniesie mróz i zdąży zamrozić i łzy i kałużę. Po lodzie można bezpiecznie przejść i przekonać się czy w serduszku mamy pali się jeszcze świeczka, pachnąca cynamonem i jabłkiem. Czy w którejś kieszeni został zapomniany pierniczek, słodki i miodowy. To niewiele, ale wystarczy by choć na chwilę mama znów zrobiła się ciepła i bezpieczna. Taka zmęczona, z jednym piernikiem zasypia. Styczeń upływa sennie, z niebem nieco jaśniejszym, z dniem ciut dłuższym, ale wciąż kłującym mrozem. 

W lutym mama się budzi, ale wciąż pokryta jest warstwą mokrego śniegu. Może lepiej by było gdyby spała dalej? Tak aż do wiosny i żeby obudziły ją pierwsze ciepłe promienie, a nie plucha i błoto? 


Cdn.

Komentarze

  1. Podoba mi się opisanie siebie w kalendarzu. Przez długi czas ignorowałom to, że on na mnie wpływa, dopiero uczę się to zauważać.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

7. za murami

6. Za murami

2. za murami